Armagedon nam nie grozi

Armagedon nam nie grozi

Delegowanie zadań na roboty i komputery może oznaczać więcej wolnego czasu. Czym będzie dla nas świat bez pracy – przestrzenią swobody i samorealizacji, czy też może ostatecznie utracimy poczucie stabilizacji?

 

Ewa Wernerowicz (wiceprezydent Pracodawców RP, prezes Vivus Finance): Automatyzacja wyeliminuje przede wszystkim miejsca pracy wymagające najniższych kwalifikacji. Dopóki żyjemy w kapitalizmie, przedsiębiorstwa dążą do osiągania zysków i będą automatyzować wszystko, co się da. Albo w tym procesie sam człowiek zostanie zapomniany i będzie żył w nędzy, albo zostanie ustanowiony dochód minimalny. Rolą rządzących i ludzi biznesu jest, byśmy wybrali to drugie rozwiązanie.

Krzysztof Inglot (Personnel Service): Wprowadzenie każdej wysokowydajnej nowej technologii jak maszyna parowa czy produkcja masowa doprowadzało do zmiany procesów gospodarczych. Wtedy państwo nie było w stanie zaproponować alternatywy dla ludzi, którzy tracili pracę. Na szczęście nasza wrażliwość jako społeczeństwa jest większa. Na razie nie widzę jednak konkretnych pomysłów jak poradzić sobie ze zmianami, jakie spowoduje automatyzacja i robotyzacja. Tylko w tym roku przynajmniej trzy duże koncerny w Polsce zdecydowały o zastąpieniu ok. 1 tys. pracowników w swoich fabrykach robotami. Powodem takiej decyzji była zwiększona wydajność, połączona z minimalizowaniem ryzyka błędu. Pracownik jest teraz potrzebny do kontroli pracy maszyny, ale nie musi już tych najprostszych czynności wykonywać samodzielnie. Warto też podkreślić, że w obliczu niedoboru rąk do pracy w Europie automatyzacja i robotyzacja są niezbędne dla utrzymania rozwoju gospodarczego.

Wiesława Czarnecka (dyrektor ds. zarządzania personelem, Siemens Polska): W obliczu rosnącego niedoboru ludzi na rynku pracy automatyzacja będzie dla nas ratunkiem. Coraz trudniej o pracowników o odpowiednich kwalifikacjach, paradoksalnie także tych najniższych. Ludzie nie chcą pracować na stanowiskach nisko wynagradzanych, które wiążą się ze żmudną pracą. Przedstawiciele pokolenia Y, które zaczyna już dominować na rynku, szczególnie w firmach związanych z technologią, potrzebują ciekawych zróżnicowanych zadań, gdzie mogą się czegoś nowego nauczyć, realizować własne pomysły. Automatyzacja nie wyeliminuje pracy, ale spowoduje, że będzie ona inna.

Wydaje się, że jest zasadnicza różnica między pracą w fabryce przy montażu samochodów i w biurze, przy wypisywaniu faktur. Ale to powtarzalne czynności. Załóżmy, że procesy te zostaną zautomatyzowane, ludzie stracą pracę…

W.C.: Ludzie zawsze będą mieli co robić. Z roku na rok rosną oczekiwania, a niekoniecznie nakłady. Wtedy ucieczka w automatyzację jest jedyną opcją. Oczywiście istnieje lęk pracownika, że stanie się niepotrzebny. Kluczowe jest pokazanie mu innych możliwości oraz uzupełnienie kompetencji. Naszą polityką jest raczej doinwestowanie pracowników, by byli w stanie pracować w zmodernizowanym świecie. To kwestia odpowiedzialności społecznej, ale i rachunku ekonomicznego. W naszej firmie przygotowanie pracownika, by był w pełni efektywny, trwa 9–12 miesięcy, warto więc inwestować w jego rozwój, niż poszukiwać nowej osoby na rynku.

Jak długo może trwać przejście od starego typu pracy do nowego? Jak szybko nastąpi okres transformacji?

Joanna Tyrowicz: Gdy spojrzymy na działania w pracy – od supermenedżera po robotnika wykonującego proste czynności, to każdy z tych zawodów składa się z wiązki czynności. Żeby zrozumieć, jak automatyzacja zmienia te wiązki, mapujemy je na trzy wymiary: interpersonalność (czyli kontakt z drugim człowiekiem), poziom zaawansowania wiedzy oraz najważniejszy: kodyfikowalność. Czynności niekodyfikowalnych nie da się zautomatyzować. Natomiast kodyfikowalne zastępują stopniowo maszyny czy algorytmy, podnosząc w ten sposób wydajność pracy. Czy popyt na pracę spadnie, nie zależy od samej kodyfikowalności, ale też od tego, co się stanie z popytem na produkt tej pracy przy wyższej wydajności.

Na przełomie wieków nastąpiły ogromne zmiany w strukturze zatrudnienia, ale wbrew narracjom o wielkich przepływach pracowników z upadających do rosnących sektorów – za tymi zmianami stały głównie procesy demograficzne. Przepływy spowodowane zmianą charakteru pracy na inną stanowiły mniej niż 15 proc. Dlatego i w obliczu współczesnej automatyzacji nie spodziewam się armagedonu na rynku pracy. Warto sobie uświadomić, że w Polsce dziś 65 proc. zatrudnionych pracuje w sektorze usług, a 55 proc. z nich ma wyższe wykształcenie. Nie moża więc mówić o bezbronnych ofiarach o niskich kwalifikacjach, którym maszyna zabierze pracę.

Jednak jest wiele osób, które twierdzą, że nie można wyciągać wniosków z przeszłości, bo teraz jest inaczej, zaszła bardzo głęboka zmiana jakościowa i być może już niedługo automatyzacja stanie się zjawiskiem masowym i wszystkich nas zaskoczy.

J.T.: Automatyzacja zachodzi wtedy, gdy jest tańsza niż człowiek. Na razie dalsza automatyzacja linii produkcyjnych czy procesów biznesowych kosztuje niewspółmiernie dużo, by firmy masowo decydowały się na takie inwestycje. Dlatego przedsiębiorcy jak na razie skupiają się na wspieraniu wydajności pracy człowieka.

K.I.: Mówi się, że Niemcy mają wysoką wydajność pracy, ale dzieje się tak, ponieważ obok człowieka pracuje robot. W ciągu ostatnich ośmiu lat w Polsce kilka fabryk sprzętu AGD dzięki wykorzystaniu automatyzacji ograniczyło zatrudnienie z 12,6 tys. osób do 2,8 tys. Natomiast wydajność jest taka sama. Warto tu zaznaczyć, że automatyzacja i robotyzacja najszybciej wypierają kompetencje średnie, widać to m.in. w bankach, gdzie ogranicza się liczbę doradców. Najtrudniej się automatyzuje prace związane z kreatywnym myśleniem i rozpoznawaniem emocji.

Jarosław Bułka (pełnomocnik prezydenta miasta Krakowa ds. transformacji cyfrowej): Każdy proces automatyzacji, robotyzacji, każde ulepszenie jakiegoś łańcucha usług powinno być rozpatrywane w dwóch perspektywach: biznesowej i społeczno-socjalnej. Bezdyskusyjne jest, że właściciel przedsiębiorstwa będzie dążył zawsze do tego, by być bardziej elastycznym, produkować więcej, taniej, szybciej. Ta optyka rodzi naturalne obawy o to, czy procesy automatyzacji pracy nie będą powodem zwolnień pracowników. Jest jednak pewna kategoria czynności, których człowiek nie może wykonać – ze względu na własne ograniczenia, warunki szkodliwe, prędkość, wymaganą precyzję itp. Tu nie ma dyskusji, roboty muszą zastępować ludzi, również dla ich własnego dobra.

Z pewnością automaty, roboty i inne nowe technologie, jak choćby sztuczna inteligencja, spowodują redukcję zatrudnienia na określonych stanowiskach. Ale to nie znaczy, że ludzie na nich pracujący w ogóle stracą pracę.

Technologia będzie zmieniać rynek, część zawodów odejdzie do historii, część przetrwa, powstaną nowe, a inne przeżyją renesans.

Mówimy, że cyfryzacja zmienia charakter pracy, uwalnia potencjał. Czy obecne otoczenie instytucjonalne sprawia, że pracownicy są w stanie ten nowy typ pracy swobodnie realizować?

E.W.: Zmiany będą coraz szybsze. Tymczasem mamy jeszcze problem z wydajnością programowania. Gdy ona się poprawi, automatyzacja przyspieszy tak w usługach, jak i w produkcji. Na pewno będzie potrzebny bardziej elastyczny system zatrudnienia. My nie czekamy na instytucjonalne rozwiązania, szkolimy naszych pracowników, uczymy z przedsiębiorczości po to, by przyzwyczajać do zmian i przekonywać ich, że mogą robić coś nowego.

K.I.: Problemem jest dostosowanie uczelni wyższych do rynku pracy. Szkolnictwo zawodowe się odradza, firmy otwierają własne kierunki. Nadal jednak szkoły i uczelnie wysyłają co roku na rynek ludzi, którzy niewiele potrafią. W przyszłości nasze dzieci będą potrzebowały umiejętności, w których szkoła obecnie nie kształci w odpowiednim stopniu: muszą umieć się uczyć, pracować w zespole, być kreatywne, rozumieć emocje. W tym momencie, jak pokazała analiza McKinsey, tylko 4 proc. wszystkich stanowisk wymaga kreatywności, a 29 proc. rozpoznawania emocji. W przyszłości będzie zupełnie inaczej. Udział zawodów kreatywnych, w których kluczowe będzie czytanie emocji, znacznie wzrośnie. Natomiast powtarzalne czynności się zautomatyzuje.

W.C.: Z mojej perspektywy najpotrzebniejsze jest uelastycznienie kodeksu pracy – przede wszystkim regulacji wpływających na organizację pracy. Na Zachodzie pracodawcy mogą się umawiać dowolnie co do czasu pracy. Ludzie, którzy pracują nad rozwiązaniem, które ma zasięg globalny, nie potrzebują przychodzić do biura, żeby to robić. Sztywne regulacje czasu pracy, dyskredytowanie elastyczności w zatrudnieniu projektowym i ograniczanie rodzaju umów przeszkadzają także pracownikom.

Bardzo poważnie powinniśmy pomyśleć o edukacji. Jestem zwolenniczką solidnego wykształcenia uniwersalnego, ale powinniśmy uczyć zdobywania wiedzy, współpracy, praktycznej pracy projektowej, współdziałania, konkurowania. Dziś młodzi ludzie przychodzący do firmy tego nie potrafią.

J.T.: Nie przeceniałabym roli szkoły. Wiadomo, że ona musi się zmieniać, ale zmiana pokoleniowa zachodzi wśród rodziców i nauczycieli w tym samym tempie. Natomiast ważniejszą kwestią wydaje mi się zrozumienie, jak faktycznie zachodzi automatyzacja na naszym rynku pracy. Dopiero wtedy będzie można zaproponować jakieś rozsądne polityki osłonowe i rozwojowe.

Co do kodeksu pracy i jego elastyczności, żyjemy w przejściowym czasie rozdwojenia jaźni, bo jednocześnie współwystępują dwa światy: nadal są jeszcze ludzie, którzy wykonują ciężką fizyczną pracę i musi być kodeks, który będzie bronił ich praw. Ale jest już też drugi segment – pracownicy, którzy chcą mieć wolność, realizować elastycznie własne aspiracje. Jeden kodeks nie jest w stanie pasować do obu. Kodeks pracy i zewnętrzny nadzór jest pomysłem z XIX, a żyjemy w XXI wieku.