Kiedy wysokie ceny są za wysokie?
Lata uporczywej inflacji nie oswoiły nas z szybkim wzrostem cen. Masło drożejące w rok o 27 proc., czy ceny prądu rosnące o 21 proc., budzą frustrację konsumentów oczekujących zdecydowanej reakcji państwa na drożyznę. Jednak dla ekonomistów drożejące masło nie jest powodem do rządowej interwencji, a walka z inflacją to zadanie banku centralnego.
Co jednak w sytuacji, gdy ceny z nagła i błyskawicznie idą w górę? Na przykład, gdy podczas zamieci śnieżnej drożeją łopaty. Czy podwyżka cen jest usprawiedliwiona? Niewątpliwie podwyżki cen artykułów które wydają się niezbędne do przetrwania kryzysu budzą moralne zastrzeżenia u wielu osób... ale nie ekonomistów, którzy widzą tutaj wyłącznie dobrze działający mechanizm rynkowy, zrównujący podaż z gwałtownie rosnącym popytem.
Nie jest bynajmniej problem czysto filozoficzny. W obliczu kryzysów – od pandemii po katastrofy naturalne – ceny niektórych towarów szybują w górę. Tak było w Polsce podczas ubiegłorocznej powodzi, gdy część przedsiębiorców postanowiła wykorzystać okazję i podnieść ceny najbardziej potrzebnych produktów. Przykładowo przed powodzią piasek sprzedawany był w cenie 15 zł za tonę. W oczekiwaniu na falę powodziową firmy sprzedawały za 15 zł… worek piasku o pojemności 10 kilogramów. Podnoszone były też ceny żywności, wody, łopat, osuszaczy. Nie jest to też wyłącznie polska specyfika. Podobne procesy mają teraz miejsce w czasie pożarów niszczących Los Angeles.
Tu do gry wchodzą politycy, obiecując wyborcom wprowadzenie regulacji chroniących ich przed „śrubowaniem cen” (z ang. „price gouging). Doszło do tego, że przezwyciężenie tego problemu stało się jednym z głównych tematów telewizyjnej debaty prezydenckiej podczas zakończonej niedawno kampanii wyborczej w Stanach Zjednoczonych.
Tylko, czy polityki urzędowej regulacji cen faktycznie działają? Amerykański ekonomista John H. Cochrane wskazuje, że manipulowanie cenami szybko prowadzi do niedoborów, długich kolejek, wydawania towarów na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy” i tworzenia się czarnego rynku. Gdy ceny swobodnie rosną, producenci i sprzedawcy mają silniejsze bodźce, by dostarczać więcej towaru tam, gdzie jest on najbardziej potrzebny.
Ekonomista ma tę przewagę nad politykiem, że może pozwolić sobie odpowiadać na pytania, nie martwiąc się o poparcie wyborców. W artykule napisanym wspólnie ze Scottem Duke Kominersem, zamiast odwoływać się do emocji, podejmujemy próbę zdefiniowania samego zjawiska. Co może niektórych zaskoczyć – mimo wieloletnich dyskusji w sferze publicznej – ekonomia do tej pory nie doczekała się precyzyjnej definicji „śrubowania cen”.
No więc, kiedy wysokie ceny są za wysokie? Kluczem do odpowiedzi jest zastanowienie się nad redystrybucją, która ma miejsce gdy ceny gwałtownie rosną. Zauważmy, że ludzie różnią się dochodem, co powoduje, że krańcowa użyteczność 1 złotego jest inna dla różnych ludzi – zazwyczaj wyższa dla osób mniej zamożniejszych. Jeżeli podczas powodzi firma sprzedaje worek piasku warty 15 zł za 1500 zł, to dodatkowe 1485 zł wędruje z kieszeni kupującego do sprzedającego. Jeżeli mówimy o towarze zaspokajającym podstawową potrzebę (ochronę własnego dobytku przez żywiołem), to wyższą cenę zapłacą wszyscy, nawet najbiedniejsi. A zatem wzrost cen powoduje redystrybucję zasobów od potrzebujących do firm, których właściciele przeważnie nie należą do najbiedniejszej części społeczeństwa. Być może właśnie dlatego „śrubowanie cen” budzi negatywne emocje.
Wracając do ekonomii: jeżeli w tej sytuacji Państwo ograniczy wzrost cen, to zatrzyma negatywne skutki redystrybucji, ale uruchomi masę innych problemów, o których mówi Cochrane. Mamy zatem do czynienia z sytuacją „coś za coś”. W artykule pokazujemy, że można rozstrzygnąć ten dylemat odwołując się do sprawdzonej w ekonomii zasady użyteczności: śrubowanie cen ma miejsce wtedy, gdy cena rynkowa nie maksymalizuje sumy użyteczności. Innymi słowy, kontrola cen może mieć wtedy sens, gdy efekt redystrybucji jest bardzo silny, a popyt i podaż są sztywne w krótkim okresie, więc zakłócenie rynkowe jest relatywnie małe. Nie dzieje się tak w normalnych okolicznościach, ale właśnie w sytuacjach nadzwyczajnych – podczas kataklizmów czy pandemii.
Takie regulacje cen – nazwijmy je stabilizatorami ochrony społecznej (SOS) – mogłyby działać analogicznie do automatycznych stabilizatorów polityki fiskalnej, które łagodzą negatywne skutki wahań gospodarczych. Należałoby je jednak traktować jako środek tymczasowy, do użytku wyłącznie w sytuacjach kryzysowych.
Dziennik Gazeta Prawna, 30 maja 2025 r.